O contencie na poważnie

Kulisy tworzenia treści, rozwijania portali i pracy z zespołami contentowymi

Zakazane praktyki SEO. Dlaczego nie stosować, nawet jeśli działają?

Zakazane praktyki SEO. Dlaczego nie stosować, nawet jeśli działają?

Nie ma się co oszukiwać: nieuczciwe praktyki SEO, tzw. patoSEO, działają i ciągle mają się dobrze tzn. pomagają zdobywać pozycje i ruch. Screena dostałam w niedzielę rano od osoby zajmującej się tym zawodowo. „I co, Katarzyna? Jedynka w Google”. Więc skoro mamy czarno na białym, że to działa, to dlaczego tego nie robić?

Zakazane praktyki SEO w praktyce

„Google straszy, bo musi, ale tylko cieniasy się tym przejmują”.

„Jak Google mówi, że coś nie działa, to znaczy że właśnie to działa”.

„Pogadaliśmy o tym jak powinno być w świecie idealnym, a teraz wracajmy do prawdziwej roboty”.

„Świadomie rezygnować z ruchu, skoro na koniec dnia właśnie z tego jest się rozliczanym?”

Przez X lat pracy z portalami różnej wielkości, brałam udział w wielu takich dyskusjach.  Jak wyjaśnić ludziom, że to złe pomysły w realiach, w których najłatwiejszym do interpretacji wskaźnikiem efektywności pracy jest miernik ruchu? Czy dziś będą się przejmować tym, że chodzenie na skróty zemści się dopiero za jakiś czas, a może i nigdy?

Argumentami, które najpowszechniej przemawiały do wyobraźni były historie o banach. Jeśli ktoś widział efekty bana nałożonego przez Google czy Facebooka, to następnym razem 10 razy się zastanowi czy podjąć ryzyko raz jeszcze. Choć ta szansa na „następny raz” może się szybko nie powtórzyć, bo trudno z aktywnym banem walczyć o cokolwiek.

Bany od potentatów mają to do siebie, że:

  • Niekoniecznie muszą mieć charakter oficjalny (nie przychodzi mail „zostałeś zbanowany”).
  • W pełni logiczny czy sprawiedliwy (z naszego punktu widzenia).
  • Natychmiastowy (może być trudno dociec o co dokładnie poszło).
  • W grę wchodzi czasem też odpowiedzialność zbiorowa.
  • Są nakładane zarówno automatycznie, jak i ręcznie.

Jeśli w ten sposób tracimy właśnie podstawowe źródło ruchu, to temperatura otoczenia robi się tropikalna. Trudno przewidzieć, kiedy ban zostanie zdjęty i jakie będą jego ostateczne konsekwencje. Nikt nie zagwarantuje powrotu na poprzednie pozycje.

Google w swoim komunikacie o aktualizacji dot. spamu pisze tak:

Witryny, które naruszają nasze zasady, mogą mieć niższą pozycję lub mogą w ogóle nie pojawiać się w wynikach wyszukiwania. Wprowadzenie zmian może poprawić pozycję witryny, jeśli w ciągu kilku miesięcy nasze automatyczne systemy uznają, że witryna jest zgodna z naszymi zasadami dotyczącymi spamu.

M.in. dlatego tak ważna jest dywersyfikacja źródeł, o której będzie jeszcze nieco poniżej.

Trudno nawiasem mówiąc, dyskutuje się z „banodawcą” jeśli grzechów na sumieniu mamy więcej. Zwłaszcza, że w tej sytuacji stoimy raczej w pozycji petenta przyłapanego przez skarbówkę na grubszej optymalizacji podatków. Czynny żal może nie wystarczyć.

Ban od Google to za mało?

W tej dyskusji argumentów jest rzecz jasna więcej. Prawdopodobnie te kolejne mniej działają na wyobraźnię, bo odnoszą się do wartości rozłożonych albo odległych w czasie, ale są równie ważne:

Po pierwsze, strategia rozwoju portalu, to nie jest bieg na krótkim dystansie – nie warto poświęcać renomy i marki na rzecz krótkoterminowych „zwycięstw” dokonanych za pomocą mało chwalebnych środków. Nawet jeśli bardzo kusi.

Po drugie, ostatecznym celem istnienia portalu powinien być stabilny ruch direct, na który składają się ludzie, którzy odwiedzają go z własnej inicjatywy, bo chcą i lubią, a nie dlatego, że zostali przypadkowo złowieni. Wiernych odbiorców nie zdobywa się za pomocą sztuczek, tylko rzetelną pracą. To nie jest proste, ale jak już się wydarzy, to zyskujesz źródło ruchu o potężnym znaczeniu dla dalszego rozwoju. Niezależne od algorytmów.

Po trzecie, ludzie nie są ślepi – złapani 2,3,4 razy na treściach, które irytują, zwodzą, oszukują, zapamiętają domenę i będą ją świadomie omijać. Albo wytną ją z aplikacji, żeby w ogóle jej nie wyświetlała. Albo nauczą się, że po najechaniu na tytuł tekstu, widać URL i tytuł właściwy, a nie clickbaitowy.

Po czwarte, ucierpią przynajmniej dwa ważne dla strony wskaźniki: czas pobytu i współczynnik odrzuceń. Oba istotne z punktu widzenia Google, bo wysyłają do wyszukiwarki sygnał o tym, czy czytelnik dostaje to po co przyszedł. A skoro nie dostaje, to znaczy że strona nie zasługuje na wysokie pozycje.

CZYTAJ TEŻ: Jak wydłużyć czas pobytu na stronie. 11 patentów, które poprawiają wskaźniki

Zakazane praktyki SEO? Przecież duży może więcej

Wiem, że trucie o tym jak ważne dla rankingu są jakościowe treści, rzetelne tytuły, rozsądna optymalizacja i podejście „człowiek-first” może bawić ludzi, którzy na co dzień pracują przy zgarnianiu ruchu. Zwłaszcza dla dużych graczy. Wewnętrzna analityka, doświadczenia na szeroką skalę i obserwacje potwierdzają, że zbyt często zapowiedzi Google, a tzw. prawdziwe życie, to są dwie różne opowieści.

Drobne sztuczki giną w masie dziesiątek, setek materiałów publikowanych każdego dnia. W ogromnej większości są to jednak treści poprawne, pracujące na autorytet serwisu/grupy serwisów, generujące „spokojny” ruch, rozwijające wewnętrzną sieć powiązań, poprawiające wskaźniki. Jeśli nie wydarzy się jakieś niespodziewane trzęsienie, można próbować szczęścia, a wręcz traktować wiedzę, w jaki sposób to robić, jako wewnętrzne osiągnięcie organizacji.

Można? Pytane, kto z nas wie, w którym momencie i z jakiego powodu miarka się przeleje? Odpowiedzialność za serwis, który się rozwija, wymaga odpowiedzenia sobie na to pytanie I drugie: czy warto? I trzecie: czy na pewno mamy pełną kontrolę nad tą (kuszącą) szarą strefą? Upadek z wysokiego konia boli bardziej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powrót na górę